czwartek, 11 marca 2010

Zwiedzamy Hue


Prysznic i śniadanie stawiają nas na nogi. Po 10.00 jesteśmy gotowi do zwiedzania Hue i jazdy do Hoi An. Trochę czekamy na busik. Kiedy przyjeżdża, okazuje się, że braknie w nim miejsca albo na bagaże, albo na jedną z osób. Grupa szybko rozmieszcza się bez marudzenia, w jednym trzyosobowym rzędzie siadają cztery osoby, ale Rafał twardo mówi "nie" i żąda lepszego busika. Po próbach przekładania bagażu, dyskusjach i telefonach przyjeżdża większy busik. Rafał znowu okazał się świetnym pilotem.
Zaczynamy od Zakazanego Miasta. Hue w XIX i na początku XX wieku było stolicą Wietnamu i urzędowali tu cesarze. Na wzór Zakazanego Miasta w Pekinie kazali zbudować swoje, podobno bardziej wyrafinowane. Niestety w czasie wojny Amerykanie zbombardowali je, a to co zostało niszczało za komuny dalej. Obecnie Zakazane Miasto jest na liście UNESCO i płyną tu pieniądze. Niewielka część świeci nowością, większość jest bardzo zniszczona. Mnie świeżo odrestaurowane zabytki pociągają jakoś mniej, zapuszczam się pomiędzy bardziej zniszczone obiekty.
Potem jedziemy do wysokiej pagody wraz z ogrodem, włóczymy się oglądając park i architekturę. Znowu są ładne drzewka bonsai, kwiaty pływające po wodzie.
W programie są jeszcze grobowce dwóch cesarzy. Cesarze w Hue budowali sobie groby już za życia. I nie tylko dla siebie, również dla swoich żon. Były to pałace, w których można było wygodnie mieszkać za życia z wyznaczonym miejscem na grób.
Pierwszy grobowiec jest starszy, rozmieszczony na dużym terenie. Jest tu wiele budynków, stawek, kamienni mandaryni, słoń, konie. Wszystko mocno podniszczone, ale ma swój urok. Marek nie odmawia sobie przyjemności sprawdzenia jak się siedzi na cesarskim tronie.
Drugi grobowiec pochodzi z początków XX wieku. Wszystko jest bardziej zwarte, umieszczone na stoku wzgórza. Na górze można obejrzeć tron cesarski i kilkanaście fotografii z czasów cesarstwa.
Pozostał nam jeszcze przejazd do Hoi An. Po drodze stajemy w restauracji i zamawiamy dwa kociołki zupy rybnej. Dostajemy talerz krewetek - małe nieporozumienie, nikt z obsługi nie mówi po angielsku. Po przekomarzaniu się z kelnerkami krewetki znikają i dostajemy nasze zupy. Smaczne! Możemy ruszać w dalszą drogę.
Hotel w Hoi An jest o niebo lepszy od tego w Hanoi. Czysto, gorąca woda, bezpłatny internet (również WiFi), basen. Zostajemy tu dwie noce - super! Odświeżamy się, ja zostaję przy internecie by uzupełnić zaległości w blogu, Marek i dziewczyny idą do miasta. Po godzinie mogę do nich dołączyć. Ruch tu prawie żaden w porównaniu z Hanoi. Znajdujemy knajpkę, by zjeść kolację. Jedzenie pałeczkami idzie mi już naprawdę nieźle. Tu zupy je się łyżką i pałeczkami (do makaronu pływającego w zupie), inne potrawy albo pałeczkami, albo łyżką i widelcem, przy czym widelec służy do krojenia, a nie do wkładania do ust. Po małym spacerku wracamy do hotelu. Próbujemy kupionego w czasie spaceru alkoholu - chyba nigdy w życiu nie piłem tak niedobrej whisky. Niesmak po wypiciu jednego małego kieliszka nie opuszczał mnie przez pół nocy. Mała pociecha, że duża butelka kosztowała tylko 12 złotych...























1 komentarz:

  1. Wietnam to bardzo ciekawy kraj.Dzięki za śliczne fotki i ciekawe relacje.Cieszę się bo zobaczyłam Was zdrowych i radosnych.Danka.

    OdpowiedzUsuń