niedziela, 14 marca 2010

Sajgon i okolice


Startujemy bardzo wcześnie, bo wyjeżdżamy o 6.00 po zjedzeniu na ulicy bagietki i popiciu zieloną herbatą. Tu, w Sajgonie, dzielnicy pełnej turystów, życie nie zamiera nigdy. O 5.30 w lokalach jest jeszcze sporo ludzi kończących całonocną imprezę, a równocześnie zaczyna się dzień pracy drobnych jednoosobowych straganów z jedzeniem i piciem.
Jedziemy około 70 km za Sajgon, by zwiedzić podziemne tunele Vietkongu z czasów drugiej wojny indochińskiej, tej z Amerykanami. Nie jestem fanem opowieści wojennych i grzebania się w pełnej cierpienia przeszłości, ale to również część dzisiejszego Wietnamu, więc można to zobaczyć.
Przyjeżdżamy jako pierwsi, nasz minibus jest jedynym pojazdem na parkingu. Najpierw oglądamy propagandowy film o walce Wietnamczyków przeciwko Amerykanom w tym regionie. Ciekawiej zaczyna być gdy zaczynamy zapoznawać się z przygotowanymi dla turystów pozostałościami sieci około 200 km podziemnych tuneli.System był bardzo trudny do wykrycia i zniszczenia, nie chcę opisywać tu szczegółów, ale naprawdę było to bardzo sprytne. Możemy przejść tunelami, zobaczyć różne pomieszczenia, sposób wentylacji. Przy okazji eksponaty dotyczące walk z tego okresu, na przykład prymitywne ale niebezpieczne pułapki zastawiane na żołnierzy amerykańskich (na przykład wilcze doły z zaostrzonymi palami). Za dodatkową opłatą można postrzelać z różnych rodzajów broni.Na zakończenie możemy napić się wódki ryżowej z zaprawą z kobry, mamy też napój z dodatkiem ptasiego guana (sprzedawany w profesjonalnych puszkach do napojów), próbujemy, jak smakuje maniok.
Gdy wyjeżdżamy zaczynamy rozumieć przyczynę naszego wczesnego wyjazdu z Sajgonu. Na parkingu stoi już kilkadziesiąt większych i mniejszych autobusów. Skończył się spokój tego miejsca.
W powrotnej drodze jemy szybki obiad i zaraz po nim jedziemy zobaczyć świątynię kaodaistyczną, religii integrującej ze sobą kilka innych, między innymi buddyzm, chrześcijaństwo, konfucjanizm, islam. Kaodaizm ma obecnie około dwa miliony wiernych.
Gdy zjawiamy się przed świątynią wyjaśnia się drugi powód naszego wcześniejszego rannego wstawania: właśnie zaczęła się msza. Ale jaka! Wszystko uporządkowane i pod względem rozmieszczenia, i kolorów. Zwykli wierni są ubrani na biało i siedzą w równiutkich szeregach z tyłu. Bardziej z przodu są osoby wyższe w hierarchii, zaczynają się też kolory. Pomarańczowy to buddyzm, niebieski - chrześcijaństwo, czerwony to chyba konfucjanizm. Do całości dochodzi muzyka i śpiewy. Wszystko jak w zegarku, jak w wojsku. Co za widowisko!
Wracamy do Sajgonu i zwiedzamy muzeum wojny. Nie chcę tu pisać o polityce i oceniać najnowszej historii świata. Powiem tylko, że opisy, a zwłaszcza fotografie tak wielu cierpień ludzkich mocno poruszyły wszystkich. W wojnie z Amerykanami (i jednocześnie domowej) zginęły 4 miliony Wietnamczyków (Amerykanów ponad 50 tysięcy) a kobiety, dzieci, starcy i cywile nie liczyli się w tej grze.
Dalej idziemy pieszo. Oglądamy kościół katolicki, na trawniku przed nim fotografuje się para młoda więc korzystam z okazji i robię kilka fotek. Bardzo gustowne i wyważone jest wnętrze budynku poczty. Widzimy kilka charakterystycznych miejsc znanych z wojny, wreszcie docieramy do hali targowej - część "oficjalna" zakończyła się, teraz mamy czas na kolację i zakupy. Jest przed 18.00. Gdy zaczyna się ściemniać obserwujemy ciekawą przemianę. Pusty plac przed halą targową staje się małym placem budowy. Po około trzydziestu minutach zapełnia się straganami i restauracjami pod chmurką. Hala jest zamykana a wszystko przenosi się na dwór. Tak jest tu codziennie.
Idziemy z Rafałem do polecanej przez niego restauracji. Jest już sporo gości, dwóch kucharzy szaleje przy swoich kuchniach, co chwila z patelni buchają płomienie. Tych dwóch drobnych mężczyzn gotuje naprawdę smakowite dania (głównie owoce morza) dla około 50 osób siedzących przy stołach! Niesamowite!
Powoli wracamy do hotelu przecinając ulice pełne skuterów. Przechodzenie przez jezdnię nadal jest przygodą, raczej nie należy się zatrzymywać, nie zatrzymują się też pojazdy tylko omijają cię z tej czy innej strony - ważny jest kontakt wzrokowy z kierowcą by czuć jego intencje.
Pijemy jeszcze kilka tanich ulicznych piw i po krótkiej przerwie na zajęcia własne idziemy do parku z dwiema butelkami tutejszego rumu. Jest rewelacyjny mimo niskiej ceny. W parku młodzi ludzie odbijają nogami lotki podobne do tych z badmintona, tylko większe. Robią to albo w kółeczku, albo na boiskach jeden na jednego czy dwóch na dwóch (jak w badmintona, tylko bez siatki). My gramy w kalambury, co wywołuje pewne zainteresowanie miejscowych. Robi się późno, ludzi w parku ubywa, zaczynają natomiast biegać wypasione szczury. Piękny wieczór!















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz