piątek, 5 marca 2010

Droga do Vang Vieng


Rano po śniadaniu "na mieście" wchodzę na podwórze przy świątyni i mam okazję porozmawiać z młodymi mnichami, a dokładnie mówiąc z jednym z nich (reszta się przysłuchiwała). Bardzo poprawnym angielskim pytał skąd jestem, jak długo leci się samolotem z Polski do Bangkoku itd. Taka nauka świata i angielskiego jednocześnie. Dzisiaj jedziemy busikiem do następnego miasta, Vang Vieng. To około 200 kilometrów. Po drodze zatrzymujemy się w miejscowej wiosce nieskażonej częstą obecnością turystów. Przyglądają się nam ciekawie dzieci, niektóre z nich dostają długopisy. Domy z drewna i trzciny, dorosłych specjalnie nie widać. Piękne miejsce do fotografowania. Planuję robienie zdjęć dzieci w jedną stronę naszego spaceru a ujęcia samej wioski przy powrocie. Niemile zaskakuje mnie, że gdy dochodzimy do końca wsi podjeżdża nasz busik, drogi powrotnej nie będzie. Cóż, sam sobie jestem winien, nie słuchałem zapowiedzi Rafała. W dalszej drodze stajemy jeszcze na obiad i na miejscowym targu. Nasze dziewczyny zaczynają mieć kłopoty żołądkowo-jelitowe. Grażyna ma "tylko" rozwolnienie, Tereska do tego czuje się bardzo źle.
Za oknami byłyby piękne widoki, gdyby nie mglista zasłona z kurzu. Jedziemy wśród stromych gór porośniętych tropikalną roślinnością. Droga jest niezła jak na miejscowe warunki, ale nasz kierowca jedzie bardzo ostrożnie. Na przebycie 200 km potrzebujemy aż siedmiu godzin.
Dojeżdżamy przed 18.00, po godzinie idziemy do miasta. Tereska zostaje w pokoju, musi odpoczywać.
Vang Vieng to niewielkie miasteczko, ale pełne turystów. Generalnie atrakcje tych okolic można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to aktywny wypoczynek: trekking, speleologia, rowery, rafting, kajaki. Druga to dyskoteki i lokale nocne. W Vang Vieng jest mnóstwo "złotej młodzieży", która lubi się bawić i miasteczko doskonale się do tego przygotowało. Nie ma straganów z jedzeniem lecz restauracje, a w nich steki i frytki. Do jednej z nich idziemy na kolację. Ponieważ jesteśmy sporą grupką na wstępie jako gratis dostajemy jointa z marihuaną. Całkiem oficjalnie, chociaż w Laosie to zabronione. Ale tak jak w Tajlandii zabroniona jest prostytucja, a wszędzie jej pełno, tak w Laosie jest z narkotykami. W każdej knajpce Vang Vieng można kupić opium, marihuanę i grzybki halucynogenne.
Po kolacji idziemy jeszcze na masaż laotański, jest podobny jak w Bangkoku, ale tym razem wykonują go mężczyźni. Ciekawa masażystka trafia się Rafałowi - transwestyta, ladyboy.
Ponieważ był(a) mocno zainteresowany(a) naszym przewodnikiem, Rafał wyniósł z zabiegu dość nieprzyjemne wrażenia.
Po kilku próbach znajduję dobrze funkcjonujące WiFi i wreszcie mogę uzupełnić bloga. Kawiarenek internetowych jest tu mnóstwo, ale sprawnie działająca sieć bezprzewodowa jest rzadsza i droższa. A ja wolę wrzucać wszystko na blog z netbooka, bo gdy próbowałem z pen-driva wszystkie polskie czcionki zostały zastąpione miejscowymi.
W ten sposób docieramy do końca dnia, trzeba spać bo dzień był męczący a jutro w planie jaskinie, pływanie na dętkach i kajaki.











1 komentarz:

  1. Mam nadzieje, ze problemy zoladkowe Teresy i Grazyny juz sie skonczyly. Zycze zdrowka i z niecierpliwoscia czekam na dalsze rozdzialy mojej ulubionej, ostatnio, ksiazki. Przy naszych 25 cm nowego sniegu Wasze przygody rozgrzewaja atmosfere! Pozdrowienia Monika

    OdpowiedzUsuń