niedziela, 7 marca 2010

Pożegnanie Laosu


Rano jedziemy busikeim z Vang Vieng do stoicy Laosu - Vientianu. Wszyscy czujemy się już dość dobrze, chociaż dolegliwości nie całkiem ustąpiły. Do przejechania mamy 150 km. Kierowca jest nieco bardziej dynamiczny od poprzedniego a droga wyraźnie lepsza. Dzięki temu już po czterech i pół godziny jesteśmy w Vientianie.

Vientian został prawie całkowicie zniszczony na początku XIX wieku w czasie wojny z Syjamem i nie ma tak starych zabytków jak Luang Prabang. Nie jest też żadną metropolią, ma ok. 300.000 mieszkańców, ruch na ulicach jest niewielki. Oglądamy Wielką Stupę, symbol narodowy Laosu, zwiedzamy świątynię Wat Si Saket, oglądamy Patuxai, czyli łuk tryumfalny zbudowany na pamiątkę uniezależnienia się od Francji i paradoksalnie wzorowany na łuku paryskim. W świątyni natrafiamy na jakieś obrzędy połączone z czymś w rodzaju niewielkiej procesji: na początku idą mnisi, potem ludzie świeccy (głównie kobiety), na końcu jedzie samochodem orkiestra. Kobiety tańczą w rytm muzyki.W samej świątyni też trwają obrzędy, na zewnątrz sporo ludzi, w tym młodych mnichów.
Jest nieznośnie gorąco, 38 stopni w cieniu, więc czujemy ulgę docierając do portu lotniczego z klimatyzowanymi pomieszczeniami. Lotnisko jest mniejsze od polskich lotnisk w Gdańsku czy Katowicach, na parkingu mnóstwo miejsca. Wydajemy ostatnie kipy i wsiadamy do Airbusa wietnamskich linii lotniczych.
Lot jest bardzo krótki, ledwo samolot osiąga wysokość przelotową już zaczyna schodzić w dół. Wysiadamy i ulga połączona ze zdziwieniem: niebo jest zachmurzone, mży, a temperatura wynosi tylko dwadzieścia cztery stopnie.
Rafał prosi, byśmy nie żartowali sobie przy kontroli paszportów, jesteśmy w kraju socjalistycznym i możemy mieć problemy. Do okienka kontrolnego pierwszy podchodzi Marek (któż by inny?) i po chwili zostaje cofnięty, a z nim cała grupa. Idziemy z Rafałem do innego biura i tam nasz pilot coś wyjaśnia, po czym bez przeszkód przechodzimy ponownie kontrolę. Okazuje się, że mamy wstawiony niewłaściwy typ wizy - przepisy zmieniły się, a ambasada wietnamska w Warszawie nie dostosowała się do nich. Rafał widział nasze wizy wcześniej i wiedział, że ten problem wyniknie, ale nie odmówił sobie przyjemności stworzenia dla nas dodatkowej przygody.
Z lotniska do hotelu jedziemy około godziny. Ruch jest spory i bardzo dziki. Co prawda jazda prawą stroną jest NA OGÓŁ przestrzegana, ale ustępowanie pierwszeństwa niemal nie występuje. Na skrzyżowaniach skutery (bo jest to większość pojazdów) po prostu wbijają się jakoś w poprzeczny nurt i przebijają się na drugą stronę.
Po zakwaterowaniu idziemy na kolację. Jest chłodno. Ulice wąskie, pełne skuterów, rowerów i samochodów. Chodniki są dokładnie zastawione zaparkowanymi skuterami i ludźmi siedzącymi przed sklepami i restauracjami, dlatego trzeba iść jezdnią pełną pojazdów. Przechodzenie na drugą stronę to sztuka: nie ma świateł ani momentu, kiedy nic nie jedzie. Nikt też nie zatrzymuje się, by przepuścić pieszych. Trzeba lawirować wśród pojazdów idąc tak, by jadący wiedzieli co zamierzasz zrobić.
Po kolacji Rafał zaprasza nas jeszcze na piwo do ulicznej knajpki. Siadamy na małych krzesełkach na chodniku (bez stołów) i dostajemy do spróbowania tutejsze słabiutkie piwo. Za osiem Rafał płaci około 3 zł. Piwo jest cieniutkie, ale za tę cenę... Normalnie 3 zł trzeba płacić za butelkę.
Na zakończenie jeszcze jedna niespodzianka zorganizowana przez Rafała. On zostaje, a my rozchodzimy się parami w odstępach czasu, każda para ma sama wrócić do hotelu. Jako asekurację mamy wizytówki za nazwą i adresem. Ja mam tak kiepską orientację, że musiałbym od razu pytać kogoś o drogę, więc idę razem z Grażyną, Teresą i Markiem. Po drodze spotykamy drugą Grażynę i Stefana, razem dajemy radę bez pytania, chociaż nie bez trudności.
Jutro jedziemy nad zatokę Halong.


















2 komentarze:

  1. Wietnam to kraj typowo buddyjski,tak wynika z załączonych fotek.Siostrzyczka jeszcze nie najlepiej wygląda.Dużo zdrówka życzę.Danka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Serdecznie Wam współczuję z powodu przebojów zdrowotnych ale za to Grażynka jest cieniutka jak trzcinka. Zawsze to jakaś pociecha. Całuję i ściskam. Izabela L.

    OdpowiedzUsuń