poniedziałek, 22 marca 2010

Powrót do domu. Refleksje

Rano taksówkami jedziemy na lotnisko. Po drodze jeden niewielki korek, dojeżdżamy zatem przed czasem. Nasz samolot jest opóźniony półtorej godziny. Przesiadka w Moskwie jest na styk, nie wiadomo, czy wyjdzie. A jeżeli nie wyjdzie, prawdopodobny jest nocleg w Moskwie. Nie ma co za dużo myśleć, i tak to niczego nie zmieni.


Żegnamy się z Rafałem przed kontrolą paszportową i przechodzimy na drugą stronę okienek kontrolnych. Trochę to przykre, świetnie razem się bawiliśmy przez te kilka tygodni. Ale cóż, wszystko przemija...
Mamy sporo czasu, jemy coś za ostatnie bathy, włóczymy się po lotnisku. Opóźnienie samolotu nie zwiększa się, moskiewskie połączenie jest cały czas "na styk". Samolot do Moskwy jest nowoczesny, każdy ma swój monitorek, może oglądać wybrane filmy bądź śledzić pozycję samolotu na mapie. Jedzenie takie sobie, jak to w samolocie. Wykorzystuję czas do przygotowania wpisów na blog, trochę śpię.
W Moskwie jesteśmy trochę za późno, ale nasz samolot do Warszawy czeka. Czekają też inne - większość pasażerów naszego Airbusa leci gdzieś dalej. I tu potwierdza się zła opinia o moskiewskim porcie lotniczym Szeremietiewo: organizacja jest beznadziejna. Grubo ponad dwieście osób czeka przed jednym jedynym przejściem kontrolnym, informacji żadnej, żadnej normalnej kolejki, kto się przepchnie pierwszy, ten przejdzie. Ale samoloty czekają, mamy przecież karty pokładowe. Wreszcie lecimy. Po dwóch godzinach jesteśmy w Warszawie. Jest kilka stopni ciepła, wieczór. Żegnamy się i każdy rusza w swoją stronę. Na nas czeka już Radek z samochodem, po czterech godzinach, czyli o 24.00 docieramy do domu. Jutro skoro świt wyjeżdżam na targi do Norymbergi, więc jeszcze wrzucam szybko brakujące wpisy na blog, coś jem no i czas spać.


Pora na kilka refleksji, o samej wyprawie i ogólnych.

Wycieczka była dla mnie pasjonującym przeżyciem. W bardzo skondensowany sposób mogłem poczuć klimat czterech krajów Azji Południowo-Wschodniej. Zobaczyłem zarówno najbardziej znane zabytki, jak i miejsca, w których żyją zwykli ludzie. Po tak krótkim pobycie nie odważę się powiedzieć, że poznałem te kraje, ale moja wiedza o nich jest o niebo większa, niż przed wyjazdem.
Trasa była bardzo ciekawa i różnorodna, SUPERTRAMP dobrze ją przemyślał. Oczywiście nigdy nie da się zaspokoić ciekawości i oczekiwań całej grupy, każdy uczestnik ma swoje preferencje, ale moim zdaniem znaleziono bardzo dobry kompromis. 
Warunki przejazdu i zakwaterowania były bardzo dobre (może z wyjątkiem Hanoi), oczywiście jak na tramping, normalne toalety, prysznice, dwuosobowe pokoje.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje pilot. Robił znacznie więcej, niż należy do jego obowiązków, dbał, byśmy się nie nudzili a jego energia i uśmiech sprawiały, że chciało się z nim być. Jeszcze raz wielkie dzięki, Rafał. Bardzo chciałbym gdzieś z Tobą jeszcze się wybrać.
Wyprawa była też miła dzięki jej uczestnikom. Przez cały czas dało się zauważyć, że każdy myśli o innych, nie było żadnych konfliktów i wszystko szło sprawnie. No a grę w kalambury doprowadziliśmy do perfekcji. Dziękuję Wam wszystkim! Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

Na koniec chciałem podzielić się myślą, która nie pasuje do tego bloga, ale uparcie mnie po tym wyjeździe prześladuje.
We wszystkich krajach, które odwiedziliśmy, obserwowałem ciężką codzienną pracę zwykłych ludzi. Widziałem świnie przewożone skuterami, profile stalowe cięte ściernicą w budach-warsztatach, w warunkach urągających BHP, warsztaty krawieckie, sprzedawczynie owoców i pamiątek, rybaków stojących po szyję w wodzie... Mam wrażenie, że wszyscy mieszkańcy tej części Azji wierzą, że ciężką pracą mogą do czegoś dojść. Nie liczą na płacę minimalną, emeryturę, ochronę zdrowia...
Po powrocie spojrzałem na nasz europejski kraj. W pracy zastałem do zrobienia sprawozdanie dotyczące paliwa spalonego przez samochody mojej jedenastoosobowej firmy (i stosownej opłaty), przypomnienie, że musimy zatrudnić lub wynająć inspektora BHP (firma przekroczyła 10 osób), zlecić aktualizację instrukcji przeciwpożarowej (obowiązkowo co dwa lata), zlecić uaktualnienie książki budynku (obowiązkowo co rok), zapłacić opłatę środowiskową od opakowań, zrobić dwa sprawozdania dla GUS.... Czy towary mojej firmy mogą konkurować z wietnamskimi czy tajlandzkimi, nawet jeśli pracownicy firmy zarabialiby tyle samo? A przecież nie zarabiają.
Do tego dwóch moich pracowników musi utrzymać jednego emeryta i pewnie coś oddać na zdrowego rencistę z załatwionymi papierami... 
Żeby było jasne: Nie jestem zwolennikiem dzikiego kapitalizmu. Ochrona zdrowia, emerytury i związki zawodowe są wielką zdobyczą naszej epoki i powinniśmy je pielęgnować. Ale została przekroczona pewna granica, a co najgorsze, granica w naszych europejskich umysłach. Mamy wbite do głowy, że to państwo za nas odpowiada. Państwo musi dać nam pracę, wykształcenie, minimalną płacę, ochronę zdrowia, emeryturę... Jeżeli państwo tego nie daje - trzeba wyjść na ulicę i protestować. Jeżeli dziecko spadło z pomostu do jeziora - pytamy, gdzie było państwo? Dlaczego wójt nie kazał postawić barierki?
Zapomnieliśmy, że nasze życie zależy od nas! Że państwo to również my i nasze pieniądze. Nie jesteśmy gotowi do ciężkiej pracy, do wyrzeczeń. Przecież nam się należy! A niby dlaczego? Bo nasi dziadkowie ciężko pracowali?...
Nie piszę tego by przekonywać Was, że jesteśmy źli. Po prostu po tej podróży zobaczyłem jasno, że wzrost i rozwój należy do Azji, nie do nas, i chcę się tą myślą podzielić. Każda cywilizacja ma okres wzrostu, gdzie ludzie gotowi są walczyć i ciężko pracować, stabilizacji na wysokim poziomie i upadku. Azja jest w tym pierwszym okresie, my w ostatnim.

Wybaczcie, jeśli rozpisałem się nie na temat, ale naprawdę ciągle chodzi mi to po głowie.  Muszę też dodać, że to Marek Ch. zwrócił mi uwagę na ten temat. Jasno widzę, że ma rację.


Dziękuję wszystkim za czytanie tego bloga i komentarze, przepraszam za błędy (pisałem te teksty najczęściej nocami, często w autobusach i oczy mi się same zamykały). Mam nadzieję, że nie jest to mój ostatni wyjazd i ostatni blog. Z góry zapraszam na następne!


Do widzenia!





niedziela, 21 marca 2010

Powrót do Bangkoku


Po niecałych trzech godzinach snu rano nie słyszę budzika nastawionego na 4.15 ale jakimś cudem budzę się o 4.45. Jesteśmy spakowani, a piętnaście minut na umycie i ubranie to dość. Ładujemy się do trzech taksówek, które transportują nas do granicy. Śpimy prawie całą drogę, to znaczy dwie godziny.
Przez granicę przechodzimy pieszo. Wszystko idzie w miarę sprawnie i zabiera około godziny. Idziemy kanałem dla obcokrajowców, jest tu niewielu ludzi, natomiast obok przekracza granicę tłum miejscowych, z wózkami, wozami albo bez niczego. Mają jakąś uproszczoną procedurę, szybko przechodzą jeden za drugim.
Za granicą czeka na nas kolejny minibus. Kierowca mknie z prędkością 110 km/h, później na autostradzie 130 - 140. Prowadzi szybko i pewnie, często wyprzedza na trzeciego (to chyba tutaj nawet bardziej popularne niż w Polsce). Po podróżowaniu przez kilka krajów z prędkościami rzędu 40 km/h to duża odmiana. No, ale drogi są tu zupełnie inne.O 12.00 jesteśmy w guesthousie, od którego zaczynaliśmy podróż z Supertrampem. Wszystko znajome, czujemy się jak u siebie.
Odpoczywamy i idziemy na Kao San, coś zjeść, zrobić ostatnie zakupy. Widzę teraz, o ile mniej aktywni są tutejsi sprzedawcy w porównaniu z Kambodżą. Tam każde wejście na stoisko oznaczało zrobienie wszystkiego, co możliwe, by coś sprzedać. Tutaj często nikt nie okazuje zainteresowania. Tajowie nie muszą tak walczyć o swoje, jak Khmerowie. Przynajmniej w Bangkoku. Widzimy też policję przygotowaną do walki z demonstrantami. Podobno przyjechał były premier, który jest teraz w opozycji. Jutro może coś się dziać, obyśmy dojechali bez problemów na lotnisko.
Wieczorem jedziemy tuk-tukami do rozrywkowego centrum Bangkoku. Sama jazda jest już przeżyciem, tuk-tukowcy pędzą jak szaleni. Potem przemierzamy kilka najważniejszych rozrywkowych ulic miasta, Rafał opowiada nam trochę. Spędzamy trochę czasu w jednym z lokali, w którym dziewczyny pokazują nam ciekawe, choć budzące różne odczucia sztuczki. Fotografować nie wolno.
Wracamy o rozsądnej porze do domu, bo jutro o 6.00 wyjazd na lotnisko. Szkoda. Tak szybko minął ten czas...




sobota, 20 marca 2010

Siem Reap i okolice


Wyjeżdżamy minibusem na ponadplanową wycieczkę poza Siem Reap. Najpierw mamy zwiedzać jeszcze jedną świątynię należącą do kompleksu Angkor, jednak znacznie bardziej oddaloną od tych, które oglądaliśmy wczoraj. Po drodze zatrzymujemy się w małej miejscowości i oglądamy rynek. Oprócz nas nie ma ani jednego białasa! Jest brudno, w niektórych miejscach mocno śmierdzi rybami. Ciekawe przeżycie.
Jedziemy dalej i docieramy do świątyni. Miejscowy przewodnik straszy nas trochę minami. W okolicy świątyni toczyły się walki z Czerwonymi Khmerami, zresztą kwestia min to do dzisiaj bardzo poważny problem Kambodży, jeśli się nie mylę leżą ich jeszcze miliony. Zastanawiam się, jak rozminowuje się lasy czy ruiny. Syzyfowa praca.
Sama świątynia jest zarośnięta podobnie jak Ta Prom. Można powspinać się po ruinach i obejrzeć wdzieranie się przyrody pomiędzy kamienie. Niestety część zniszczeń to wytwór ostatnich czasów - złodzieje wiele stąd ukradli, a niekiedy wyrywając rzeźbiony kamień z muru powodowali zawalenie całej ściany.
Po zwiedzaniu jedziemy na wieś. Droga staje się coraz gorsza. Za oknami bardzo ubogie domy z drewna, rowery, skutery Jedziemy groblą, która w porze deszczowej chowa się pod wodą. Z boków grobli jednak nie ma wody - jest susza. Domy są zbudowane na wysokich palach, prawdopodobnie właśnie dla ochrony przed wysokim poziomem wody. Wyprzedzamy kilka skuterów wiozących świnie w klatkach. Z jednej z nich, pewnie uszkodzonej, wyskakuje prosiak i zdezorientowany ucieka na pobocze. Miejscowi łapią go szybko i wloką gdzieś na zaplecze. Kierowca jedzie dalej, choć widział, co się stało. Pewnie wróci po świnkę później, najpierw musi dowieźć te już zapakowane.
Otaczające nas jezioro potrafi zwiększyć swoją powierzchnię do pięciu razy. Nie tylko z powodu deszczu, ale również niezwykłego zjawiska cofania się wody w Mekongu. Khmerowie już dziesięć wieków temu nauczyli się sztuki odpowiedniego nawadniania, to dało potęgę ich rolnictwu i państwu Angkoru. Do tej samej idei wielkiego państwa dzięki rolnictwu wrócił Pol Pot zsyłając cały naród do pracy w polu.
Dojeżdżamy do wioski składającej się z wielu dosyć dużych domów ustawionych na palach i poprzecinanych kanałami. Wsiadamy na mały motorowy statek i płyniemy w kierunku jeziora. Po drodze oglądamy domy, łodzie, połów ryb czy innych owoców rzeki. Rybacy często stoją po szyję w wodzie. Gorąco. Koło 35 stopni.
Wreszcie docieramy do jeziora. Jest duże nawet w porze suchej, nie widać drugiego brzegu. Pływają po nim łodzie i domy. Jest pływający posterunek wojska, pływająca szkoła. W pływających klatkach - świnie. Po prostu pływające miasteczko. No, może nie miasteczko tylko wieś. Ale za to duża.
Wracamy tą samą drogą, ale wysiadamy wcześniej i wracamy przez wieś. Mieszkańcy są dla nas atrakcją, ale my dla nich chyba także. Białasów tu normalnie nie ma. Grażyna i Stefan mają jeszcze zapas długopisów, zaczynają rozdawać dzieciom. Od razu robi się ruch, przybiega ich coraz więcej. Rodzina ma tu średnio od pięciorga do dziesięciorga dzieci. Dorośli niewiele wiedzą o antykoncepcji, organizacje charytatywne przekazują prezerwatywy, ale trzeba robić kursy, jak ich używać. Były przypadki, że mężczyźni nosili prezerwatywy cały czas, zdejmowali je tylko by sikać i uprawiać seks. (Jak wynika z zamieszczonego komentarza ta ostatnia informacja była kolejnym wpuszczeniem mnie w kanał przez Rafała. Gratulacje!)
We wsi nie ma elektryczności, jest generator prądotwórczy i każda rodzina może naładować akumulator zapewniający minimum prądu. Szkoła dla dzieci w wieku od pięciu do dziesięciu lat jest bezpłatna i obowiązkowa. Nie wiem, jak w praktyce funkcjonuje wysyłanie dzieci do szkoły. Jaka będzie przyszłość dzieci, które spotkaliśmy?
Wracamy do guesthousu i po prysznicu idziemy do miasta, jemy małe conieco. Wreszcie nadchodzi pora by skorzystać z masażu khmerskiego. Jest znacznie bardziej łagodny od tajskiego czy laotańskiego. Tam część masażu stanowiło rozciąganie, i to solidne, tutaj dziewczyny smarują nas olejkiem i masują mięśnie. Świetne odprężenie po męczącym dniu za jedyne 5 dolarów. (Mimo tego, że Kambodża ma swoją walutę wszystkie transakcje są zawierane w dolarach, tylko zamiast centów stosowane są miejscowe banknoty).
Wracamy do domu, dziś mamy wieczorek pożegnalny. Siedzimy wszyscy na podłodze i przy drinkach omawiamy naszą wyprawę, co nam się szczególnie podobało, a co należałoby w przyszłości poprawić. Po 23.00 większość idzie spać, ale mała silna grupa (Jola, Rafał, dwóch Marków i nasz dzisiejszy przewodnik, który pojawił się w guesthousie) idzie zobaczyć życie nocne w Siem Reap. Lądujemy na dyskotece i przeżywam kolejne zaskoczenie. Duża sala, typowa dyskotekowa muzyka z wyraźnym rytmem, wirujące światła i tłum młodych ludzi na parkiecie. Znajdujemy stolik, kupujemy butelkę whisky. Jest tu drogo, nawet dla europejczyków, piwo 4,50 USD. I tylu miejscowych ludzi stać na to, by tu się bawić. Inna twarz Kambodży.
Drugie zaskoczenie przeżywam, gdy pojawia się obsługa dyskoteki wraz z wianuszkiem dziewczyn, które stają w półkolu, byśmy mogli je lepiej obejrzeć i wybrać sobie którąś. Rafał tłumaczy nam potem, że nie chodziło o seks, tylko o dziewczynę do towarzystwa z kilka dolarów (co jednak również seksu nie wyklucza). Tak czy inaczej nie była to dla mnie sytuacja normalna. Dobrze przynajmniej, że nie były to dzieci...
Bawimy się do drugiej w nocy, potem pora wracać. O piątej rano jedziemy na granicę, by pożegnać Kambodżę i w Bangkoku zamknąć naszą wielką pętlę.