środa, 17 marca 2010

Phnom Penh


O 9.00 rano idziemy pieszo zwiedzać zamek królewski. Ruch na ulicach nie jest tak duży jak w Sajgonie. Mijamy kilka nowoczesnych hoteli zbudowanych w ostatnich latach. Mają bardzo ładną architekturę świetnie nawiązującą do tradycyjnego stylu khmerskiego.
Duża część zamku królewskiego nie jest dostępna dla turystów, bo mieszka w niej urzędujący monarcha (którego funkcje są jednak wyłącznie reprezentacyjne), ale i tak można zobaczyć naprawdę dużo: salę tronową, kilka świątyń z pięknymi posągami Buddów (między innymi ze złota i kamieni szlachetnych), kilka wystaw. Budynki nie są upchane tak ciasno jak w Bangkoku, nie ma też takich rzesz turystów. Idealne warunki do zwiedzania, tylko pogoda jest dla nas dość trudna do zniesienia, żar się leje z nieba. Po zwiedzaniu wracamy do hotelu i mamy chwilę na wypoczynek.
O 12.00 wyjeżdżamy tuk-tukami (których w Wietnamie nie było, teraz wracają jak starzy znajomi) na dalsze zwiedzanie stolicy. Najpierw dojeżdżamy na wzgórze ze świątynią, gdzie pani Penh przyniosła przed wiekami posążek Buddy, który przypłynął rzeką do jej domu na palach i w ten sposób dała początek miastu. Świątynia nie jest specjalnie ciekawa, bardziej interesują nas małpy, makaki, które biegają po otaczającym świątynię parku.
Następny punkt programu to byłe więzienie związane z najnowszą historią Kambodży. W 1975 roku do władzy doszli tu Czerwoni Khmerzy. Mieli poparcie dużej części ludności która liczyła na wolny kraj, równość, sprawiedliwość. Ludzie nie spodziewali się horroru, który musieli przeżywać przez ponad trzy lata. Pol Pot, przywódca Czerwonych Khmerów wprowadził absolutnie totalitarne państwo (zwane jak na ironię "Demokratyczną Kampuczą"), w którym gospodarkę oparto na rolnictwie. Całą ludność miast wysiedlono na wieś. Kto nie chciał iść, był zabijany. Phnom Penh opustoszało. Wszyscy musieli nosić czarne mundurki i chusty w biało-czerwoną kratkę. Zabroniono religii, zlikwidowano prasę. Każdy sprzeciw był karany, najczęściej śmiercią. Właśnie wtedy zorganizowano więzienie S21 adaptując do tego celu sporą szkołę.
Oglądamy sale przesłuchań i tortur, cele, fotografie z tamtych czasów. Przez więzienie przewinęło się około 20.000 osób, przeżyły trzy czy pięć. Wiele zmarło na skutek tortur, większość została wywieziona i zabita na polach śmierci.Żeby się tu dostać wystarczyło podejrzenie, możliwości wyjścia nie było.
Z więzienia jedziemy dalej tuk-tukami za miasto, około 14 km. Oglądamy jedno z pól śmierci, gdzie przywożono ludzi by ich zamordować. Wszystko odbywało się w dużym ogrodzie. Skazańców zabijano motykami, siekierami (szkoda było naboi), dzieci chwytano za nogi i roztrzaskiwano ich główki o pień drzewa. Głośna muzyka zagłuszała krzyki. Ciała wrzucano do masowych mogił, zasypywano chemikaliami. Wielu grobów nawet nie zasypywano ziemią. Takich pól śmierci było w Kambodży kilkaset. W ciągu niecałych czterech lat zginęły bądź zmarły z wycieńczenia prawie 3 miliony ludzi, co stanowiło 30% całej ludności.
Na polu śmierci, na którym jesteśmy stoi budynek-pomnik ze znalezionymi tu czaszkami, w terenie są stanowiska opisujące tragedię, ale całość nie jest specjalnie zadbana. Kury grzebią w ziemi, na ścieżkach, którymi idziemy łatwo zauważyć biel kości i resztki ubrań wystające z ziemi. Z pobliskiej szkoły dobiega śpiew dzieci.
Wracamy tuk-tukami do guesthousu, przy drodze kipi praca. Widzimy znowu mnóstwo małych rodzinnych firm o różnej specjalizacji. Wszystko tętni życiem, dużo się dzieje. Zatrzymujemy się jeszcze na krótko przy pomniku niepodległości i docieramy do hotelu.
Wieczorem chcemy zjeść w jakiejś miejscowej taniej khmerskiej restauracji. Zapytani tuk-tukowcy mówią, że znają taką, ale gdy uzgadniamy cenę i zaczyna się jazda przestają być tacy pewni - improwizują. Dowożą nas do knajpy, która nie za bardzo nam odpowiada więc zaczynamy własne poszukiwania. Lądujemy w restauracji chińskiej, gdzie są tylko tubylcy, zamawiamy garnek zupy na wzór sąsiadów ze stołu obok. Dostajemy kuchenkę gazową, wywar z rosołu i kupę składników, gotować musimy sami. Rafał prosi kelnerów o podpowiedź i po chwili wrzucamy różne specjały do garnka. Zupa jest wyśmienita, najadamy się, pijemy po piwie... I to wszystko za 3 dolary od osoby!
Kawałek dalej siadamy przy piwie i zaczynamy grę w kalambury. Miejscowi obserwują nas z nieukrywanym zainteresowaniem, czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Białasy nie dość że przyszły do ich knajpy, to jeszcze pokazują coś bez słów.
Po godzince wracamy nad Mekong. Kolejną partię kalamburów rozgrywamy przy naszych zapasach rumu. Wracamy do hotelu i tak kończy się ten bogaty we wrażenia dzień.
























1 komentarz:

  1. To nieprawdopodobne żeby w latach 70-tych XX wieku zginęło tyle ludzi i w taki bestialski sposób.Dziękuję za ciekawe relacje z pobytu w Kambodży.Bardzo się cieszę,że chociaż na fotkach mogę Was zobaczyć.Danka.

    OdpowiedzUsuń