piątek, 26 lutego 2010

Znowu w Bangkoku

Po śniadaniu czekamy na przybycie grupy z lotniska. Niestety po 11.00, gdy spotykamy się z naszym pilotem Rafałem, okazuje się, że samolot ma 10 godzin opóźnienia. Oznacza to, że nasi towarzysze wyprawy będą na lotnisku nie wcześniej niż o 18.00. Rafał proponuje nam samodzielną wycieczkę po Bangkoku, opisuje nam trasę, a my chętnie przystajemy na jego propozycję.
Ruszamy tramwajem (autobusem?) wodnym. Całkiem spory stateczek i dużo ludzi.. Na wodzie jest duży ruch, statki i małe łódeczki. Fajne widoki, świątynie, mosty, wieżowce. Po około pół godzinie wysiadamy. Dalej idziemy przez dzielnicę chińską (China Town). Jest dużo śladów niedawnych obchodów chińskiego nowego roku, nad ulicami został jeszcze świąteczny wystrój. Na wąskich chodnikach jest tu mnóstwo straganów, dwóm osobom trudno się minąć w pozostałym przejściu. Stragany często są bardzo kolorowe, dominuje czerwień i złoto.
Dochodzimy do świątyni Wat Tiramit. Jest tu posąg Buddy o wysokości około 3 m, ze złota (pięć ton!). Znajduje się w pięknej świątyni, jest tu jednak nieustanny ruch, brak atmosfery spokoju. Jest to jednocześnie płatna atrakcja dla turystów i miejsce kultu religijnego.
Po świątyni idziemy na stację metra przy dworcu kolejowym, po drodze zatrzymując się na wspaniałe zimne piwo i mały posiłek. W metrze wreszcie przyjemny chłód, niestety tylko na pięć minut bo trasa jest krótka Wszędzie czyściutko, cały skraj peronów jest zabudowany szklaną ścianą z automatycznie rozsuwanymi drzwiami. Drzwi wagonów zatrzymują się dokładnie przed drzwiami tej ściany. Nikt nie może przypadkowo czy celowo wpaść pod pociąg. Przesiadamy się na Sky Train, kolejkę jeżdżącą na specjalnym torze ponad ulicami, Coś jakby przeciwieństwo metra. Wysiadamy przy Stadionie Narodowym. Szukamy domu Jima Thompsona, architekta, który stworzył sobie rezydencję z ogrodem komponując ją z siedmiu starych domów tajskich. Trudno nam jest go znaleźć i wreszcie korzystamy z tuk-tuka (motorowej rikszy). Dziś znowu jest upał, około 34 stopni i pot z nas się leje.
Rezydencja jest rzeczywiście piękna. Thompson zgromadził kolekcję może trochę niespójną, bo niektóre tajskie pomieszczenia są wyłożone marmurem a posągi buddyjskie sąsiadują z hinduistycznymi, ale wszystko to jest naprawdę piękne.
Już po 17.00, pora zbierać się do powrotu. Jesteśmy teraz w centrum handlowym, wchodzimy do jednego z marketów. Olbrzymi wybór, mnóstwo sklepów, wiele pięter, wszystko lśni czystością. Nic nie kupujemy, ciekawsze są stragany na Kao San.
Marek targuje się uparcie o cenę tuk-tuka. Osiąga 200 bathów i wracamy do hotelu. Po krótkiej przerwie idziemy spróbować masażu tajskiego. Godzina dość intensywnego rozciągania i masowania kosztuje 180 bathów. Drobne dziewczyny mają sporo siły, przechodzą mięsień po mięśniu, również chodzą po nas swymi małymi stópkami. Fajne uczucie...
Grupa zjawia się w hotelu po 22.00. Idziemy razem na Kao San. Oprócz handlu kipi życie nocne, dyskoteki, restauracje. Myślicie, że pomijam pikantne szczegóły?... Nie, dzielnice czerwonych latarni są gdzie indziej. Wybieraliśmy się tam dzisiaj, ale już nie zdążymy. Może innym razem. Próbujemy smażonych owadów. Dla mnie po prostu bez smaku, jak chipsy bez jakichkolwiek przypraw. Wolę naleśniki.
Siadamy jeszcze na pół godziny przy piwie - taki skrócony wieczorek zapoznawczy. Jest nas teraz 11 osób plus przewodnik. O pierwszej wracamy do hotelu, jutro o ósmej mamy zwolnić pokoje i wyruszyć na zwiedzanie miasta.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz