sobota, 20 lutego 2010

Przeprowadzka


Wstajemy o ósmej rano, jemy małe śniadanko (wliczone w cenę domków) i po chwili ruszamy z Markiem na zwiad. Wypożyczamy motorynkę (100 bathów za 6 godzin), tankujemy paliwo (kupuje się je na straganie, w butelkach po alkoholu, 30 bathów za litr) i jedziemy wzdłuż wyspy szukać lepszych domków. Ośrodków i domków jest bardzo dużo, w nich sporo ludzi, ale prawie wszędzie są jakieś wolne miejsca. Rozrzut cen olbrzymi - od 200 bathów za noc w domku dwuosobowym do 14.000 bathów za noc za apartament 4-osobowy. W końcu decydujemy się na Paradise Cottage w Lonely Beach za 700 bathów za domek. Domki są nowe, właściwie jeszcze nie wykończone do końca, z normalną toaletą, prysznicem z ciepłą wodą i wentylatorem (bez klimatyzacji). Oprócz wielkiego łóżka nie ma żadnych innych sprzętów. Minusem jest brak piaszczystej plaży, tylko kamienie, do piasku trzeba iść podobno 10 minut. Za to bardzo ładny kącik barowo-wypoczynkowy, z hamakami, zielenią i barem pod bokiem. Bardzo miła obsługa (na Ko Chang wielu miejscowych mówi dobrze po angielsku, wreszcie nie ma problemów z porozumiewaniem się). Wracamy do naszych dziewczyn. Jest około 30 stopni, na niebie sporo chmurek,co ratuje nas prawdopodobnie przed oparzeniami (nie nasmarowaliśmy się żadnym kremem). Po drodze przejeżdżamy przez zupełnie mokry odcinek, tu musiała być ulewa. Marek z Tereską robią jeszcze krótką przejażdżkę i wracają z owocami, które widzę pierwszy raz w życiu. smaki są różne, niektóre bardzo fajne, inne bez wyrazu. Pakujemy się i stajemy przy szosie. Natychmiast podjeżdża "bathbus" i jedziemy do nowego miejsca. Zaraz sprawdzamy możliwości kąpieli - są kiepskie. Płytko i dużo kamieni; trzeba będzie chodzić dalej. Pracownicy ośrodka zrzucają przy naszych domkach orzechy kokosowe z palm. Sprawność fizyczna przy wspinaniu się jest niewiarygodna. Orzechy wyrzucają, ale specjalnie dla nas otwierają cztery. Mleko kokosowe nie jest białe, jak myślałem, ale przezroczyste. Smak taki sobie, ale na pragnienie jest OK. Idziemy do baru na miejscowe piwo - Chang, czyli słoń. Hamaczki, widok na morze, orzeźwiający wiatr... Super! Ale czas ruszyć na obiad (a może kolację? jest 17.00). Idziemy do szosy, gdzie są sklepy, restauracje, "salony" masażu. Miedzy morzem a szosą gęstwina domków, kwitnie turystyczne życie. Wybieramy bardzo prosty lokal i zamawiamy kurczaka i różne dodatki: ryż, surówki. Dzisiaj surówka opisana w menu jako ostra wcale nie wydaje nam się ostra! Za kolację dla czterech osób, której nie daliśmy rady zjeść (ze względu na ilość, nie smak!) płacimy 600 bathów. Jest już noc, zapalają się neony. Ruszamy w kierunku plaży. Dużo turystów, miłe ciepełko. Szuka internetu. Pytam w kafejce, czy mogę podłączyć swojego notebooka. Obsługująca Tajka mówi, że nie ma problemu, ale gdy go uruchamiam nie potrafi podłączyć mnie do sieci. W następnych kafejkach przynajmniej mówią mi od razu, że nie można netbooka podpiąć do netu, proponują karty na 30, 60 lub 500 minut na sieć bezprzewodową działającą na Lonely Beach. Wracamy do ośrodka, tu też pytam o internet i proponują mi tylko karty dostępu. Decyduję się na 60 minut za 100 bathów. Siadam przy stoliczku, wiaterek wieje, morze szumi, a ja zaczynam wrzucać materiały na bloga. I tu niespodzianka: awaria prądu! Wszystko gaśnie, WiFi nie działa, w domkach nie ma bieżącej wody, wentylatory stają... Nad morzem jest przyjemnie, ale po 22.00 decydujemy się wracać do domku i próbować jakoś spać mimo upału. Wstajemy i... jest prąd! Wracam do internetu, komputer działa coś nie tak, uruchamiam ponownie. Bateria na wyczerpaniu, czy starczy czasu?... System próbuje się zamknąć ze względu na wyczerpaną baterię, nie pozwalam. Wrzucam tekst, zdjęcie za zdjęciem, co chwila zapisuję swoją pracę. Wreszcie ostatni przycisk "Publikuj". Mija kilka sekund, pojawia się informacja, że można już oglądać nowy post... I wtedy netbook definitywnie się wyłącza.





1 komentarz:

  1. Ten owoc czerwono-żółty ciekawie wygląda,a jak smakuje?Mareczku nie napisałeś czy miejscowe piwko było lepsze od naszego? Hej.

    OdpowiedzUsuń