czwartek, 25 lutego 2010

Wyjazd z Ko Chang

Czas na powrót do Bangkoku. Po śniadaniu, przed 10.00 wyruszamy. Najpierw próbujemy z Markiem ściągnąć jakiś busik do ośrodka, by nie targać plecaków pod górę. Nie udaje się, zatrzymane auta zgodnie chcą od nas 800 bathów za podwiezienie na prom i równocześnie informują, że za 10 minut będzie normalny autobus wożący tam ludzi. Wracamy zatem do domków, wrzucamy na plecy sprzęt i ruszamy. Stajemy przy szosie w oczekiwaniu "autobusu", ale nic nie przyjeżdża. Jeszcze kilka taksówek typu pickup proponuje nam podwiezienie, ale cena jest niezmienna. Za to autobus z okolic 10.00 pewnie nam uciekł, bo wszyscy mówią o 11.00. Musimy poczekać 45 minut.
Wreszcie busik przyjeżdża. Nie bardzo rozumiem, czym różni się od wcześniej zatrzymujących się taksówek (oprócz stroju kierowcy - taksówkarze mieli nienaganne mundurki), ale cena jest 100 bathów od osoby. Ładujemy bagaże na dach i jedziemy.
Na prom trafiamy idealnie, jest mniejszy niż poprzednio. Kupujemy chłodne napoje. Przy 32 stopniach chwila niesienia ciężkich plecaków powoduje, że spływamy potem. Na promie sporo par europejsko-tajskich (zawsze on - europejczyk, ona - Tajka). Zresztą na wyspie takie pary spotykaliśmy również często.
Na przystani czeka już na nas taksówka i wiezie nas przez około pół godziny na przystanek autobusowy do Bangkoku. Tam znowu mamy szansę schłodzić się piwem, po 30 minutach nadjeżdża autobus (240 bathów na osobę za kurs ok. 400 km). Ma klimatyzację (ważne, bo na zewnątrz jest już 35 stopni w cieniu). Dostajemy napoje, ciasteczka. Autobus ma ubikację, z której przez jakiś czas niemiłosiernie śmierdzi. Przeszkadza mi głośno hałasująca klimatyzacja, tuż nad naszymi głowami.
Jazda trwa 6 godzin, z kilkoma dłuższymi postojami. Przygotowuję blog z wczorajszego dnia, trochę przysypiam.
Wjazd do Bangkoku robi wrażenie. Potężne estakady, rozjazdy, wielopasmowe drogi biegnące obok siebie. Wieżowce, budynki przemysłowe, potężne bilboardy wielokrotnie większe od spotykanych w Polsce. Również nie brakuje budynków zaniedbanych.
Wysiadamy na wschodnim dworcu autobusowym. Zatrzymujemy taksówkę i pokazujemy taksówkarzowi nazwę i adres hotelu. Wie, gdzie to jest. Zgadzamy się na 300 bathów za kurs. Taksówkarz jest przez chwilę przestraszony ilością naszego bagażu, ale pomimo instalacji gazowej w jego bagażniku dajemy sobie radę, tylko jeden duży plecak musimy mieć na kolanach na tylnym siedzeniu. Rozpoczyna się widok z innej perspektywy. Jest już noc, ulice pełne aut i skuterów, ale nie zakorkowane. Teraz taksówkarz przyznaje się, że nie wie, gdzie jest nasz hotel. Ulicę zna, ale hotelu nie kojarzy. Pyta, czy mamy telefon do hotelu. Nie mamy. Gdzieś próbuje wydzwaniać, ale nie dostaje żadnej informacji. Mimo tego nie ma ani śladu zdenerwowania czy złości, raczej rozbawienie. Wreszcie staje, by zapytać kogoś z miejscowych i okazuje się, że jesteśmy 50 m od hotelu! Miał nosa!
Mamy pokoje z klimatyzacją, 550 bathów za pokój. To miłe po kilku dniach chłodzenia się wyłącznie wentylatorami. Pokoje są bardzo proste, ale czyste, z prysznicem, ciepłą wodą, europejską muszlą klozetową.
Po bardzo krótkiej przerwie ruszamy na kolację. Jesteśmy w dzielnicy turystycznej, dużo białych turystów i zarabiających na nich restauracji, straganów, ulicznych handlarzy. Po kolacji idziemy wzdłuż oświetlonej ulicy ze straganami. Ciuchy, pamiątki, jedzenie... Wrażenie robi na nas stragan z przekąskami z owadów, smażone stonogi i tego typu rzeczy. Tym razem nie decydujemy się na degustację.
Wracamy do hotelu by posiedzieć trochę przy drinkach. Jutro przyjeżdża reszta ekipy i być może nasza wycieczka stanie się jeszcze bardziej intensywna. Czy będzie czas na pisanie bloga...?





1 komentarz:

  1. Liczymy, że jednak znajdzie się czas na dalsze pisanie bloga:)) Pozdrawiamy z zimneeego Cieszyna.

    OdpowiedzUsuń