niedziela, 21 lutego 2010

Słonie

O ósmej idziemy z Markiem rozeznać temat słoni i być może kupić śniadanie. Za wcześnie. Wszystko jeszcze pozamykane. Robimy więc spacer szosą, wracamy wybrzeżem. Jest odpływ i dzięki temu możemy przejść brzegiem po mokrych, śliskich kamieniach.
Śniadanie jemy w ośrodku, tutaj też załatwiamy na dzisiaj dwugodzinną przejażdżkę na słoniach, a na jutro wycieczkę stateczkiem po pobliskich wyspach.
Do 14.00 opalamy się, potem przyjeżdża po nas samochód. Jedziemy około 10 minut. Po krótkim oczekiwaniu siedzimy na słoniach. Ławeczka jest skromna i przy każdym kroku słonia przechyla się na prawo i lewo, ale jest bezpiecznie. Nasz przewodnik steruje wielkim zwierzakiem dotykając w różny sposób nogami jego uszu. Wydaje też polecenia głosem. Jedziemy przez las, mijamy ponacinane drzewa kauczukowe, z których lateks spływa do pojemników. Dojeżdżamy do małego jeziorka, gdzie słonie się kąpią. Możemy wsiąść na nie w wodzie i pobawić się w mycie.
W drodze powrotnej nasz przewodnik przypomina sobie, że czegoś zapomniał i wraca biegiem zostawiając nas na grzbiecie zwierzaka. Ten nie zastanawia się i rusza w górę zbocza szukając czegoś do jedzenia, w ogóle nie przejmuje się oddzielającym drogę od zbocza czerwonym sznurkiem. Na szczęście przewodnik szybko wraca.
Po powrocie bierzemy prysznic (bajorko do kąpieli słoni nie było zbyt czyste - delikatnie mówiąc) , krótki wypoczynek i idziemy na kolację. Jest już noc, znowu palą się neony a sklepy zapraszają. Szukamy knajpki, by zjeść obiadokolację. Decydujemy się na lokal z muzyką na żywo, znowu próbujemy różnych miejscowych (ale też meksykańskich) specjałów. Wracamy przed 22.00, jeszcze zakupy... Grażyna kupuje kapelusz od Taja znającego kilka słów po polsku. Potem jeszcze kupujemy ananasa a sprzedawczyni obiera go nam, wykrawa pestki i tnie na kawałki. Można się nauczyć, jak się to prawidłowo robi.
Siadamy przed domkami i popijamy drinki. Piękny chłód, 28 stopni, wiaterek. Dobiega do nas dziwny zapach, Grażyna twierdzi, że to palony plastik, Marek - że to jakiś miejscowy zapach. Grażyna wchodzi do naszego domku i słyszymy jej krzyk. Wbiegam i widzę płonącą grzałkę nurkową i plastikowe części mojego kubka. Szybko gaszę pożar. Chciałem doładować netbook, ale do gniazdka włożyłem nie wtyczkę zasilacza, a grzałki. No i stało się... Na szczęście skończyło się śmiechem...

1 komentarz:

  1. Myślałam,że zobaczę swoją siostrzyczkę na słoniu.No cóż..jakoś to przeżyję. Zamieszczone fotki są bardzo ładne i ciekawe,szczególnie to zwierzątko na kamieniach.Solenizantce życzę wszystkiego najlepszego a szczególnie zdrówka.Danka.

    OdpowiedzUsuń